[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tak Swanson tygodniami żył jak mysz pod miotłą, ukrywając się w nocy po kątach, a za dnia wykradając, by z żałosną nadzieją szukać Burckhardta, przemykać się na obrzeżach życia, starając się nie zwracać na siebie śmiercionośnych oczu Ich.Oni.Jedną z „Onych” była dziewczyna April Horn.To ona, wchodząc od niechcenia do budki telefonicznej i już z niej nie wychodząc, naprowadziła Swansona na ślad tunelu.Innym był mężczyzna z kiosku z papierosami w biurze Burckhardta.Było ich jeszcze więcej, co najmniej tuzin, których Swanson znał lub podejrzewał.Łatwo było ich zauważyć, kiedy wiedziało się już, gdzie szukać, bo tylko oni w całym Tylerton zmieniali swoje zachowanie z dnia na dzień.Burckhardt jeździł autobusem o 8.51, codziennie rano każdego dnia, który był piętnastym czerwca, nigdy ani odrobinę inny.Ale April Horn zmieniała się – czasami była tandetna w tej celofanowej spódnicze, rozdając cukierki lub papierosy, czasami ubrana skromnie, czasami Swanson w ogóle jej nie widział.Rosjanie? Marsjanie? Kimkolwiek byli, co zamierzali zyskać na tej szalonej maskaradzie?Burckhardt nie znał odpowiedzi, ale mogła się znajdować za drzwiami na końcu tunelu.Ostrożnie zaczęli nasłuchiwać i doszły ich dalekie dźwięki, które nie całkiem dawały się rozpoznać, ale nie budziły strachu.Prześliznęli się na drugą stronę.I poprzez obszerne pomieszczenie i schody znaleźli się w miejscu, które Burckhardt rozpoznał jako fabrykę Zakładów Chemicznych Contro.Nikogo nie było widać.Samo w sobie nie było to bardzo dziwne; w zautomatyzowanej fabryce nigdy nie ma zbyt wielu osób.Ale Burckhardt pamiętał ze swojej jedynej wizyty nieustanny ruch, otwierające się i zamykające zawory, kadzie, które się same opróżniały i napełniały, mieszały, podgrzewały i chemicznie smakowały bulgoczące w nich płyny.W fabryce nigdy nie było ludzi, ale nie było i bezruchu.A teraz był.Oprócz tych dalekich dźwięków nie było w niej cienia życia.Uwięzione elektroniczne mózgi nie wysyłały rozkazów; zwoje i przekaźniki były bezczynne.–Chodź – powiedział Burckhardt.Swanson niechętnie podążył za nim przez zawiłe szeregi kolumn i zbiorników z nierdzewnej stali.Szli jak w obecności zmarłych.W pewnym sensie tak było, bo czymże były te automatony, które niegdyś kierowały fabryką, jeśli nie zwłokami? Maszynami kierowały komputery, które tak naprawdę wcale nie były komputerami, lecz elektronicznymi analogiami żywych mózgów.A jeśli zostały wyłączone, czy nie były martwe? W końcu każdy był niegdyś ludzkim mózgiem.Weźcie wybitnego chemika specjalizującego się w ropie naftowej, niedościgle biegłego w jej oczyszczaniu.Zwiążcie go, wysondujcie mózg elektronicznymi igłami.Maszyna zeskanuje schematy mózgu, przełoży to, co widzi, na wykresy i sinusoidy.Jeśli potem przekażecie te same fale komputerowi, otrzymacie chemika.Albo tysiąc jego kopii, jeśli chcecie, z całą jego wiedzą i umiejętnościami, kompletnie jednak pozbawionego ludzkich ograniczeń.Umieśćcie w fabryce tuzin jego kopii, a będą nią zarządzać dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, nigdy niezmęczone, nigdy niczego nieprzeoczające, nigdy niezapominające.Swanson przysunął się do Burckhardta.–Boję się – powiedział.Teraz szli przez halę i hałas był głośniejszy.Nie były to dźwięki maszyn, lecz głosy; Burckhardt podszedł ostrożnie do drzwi i odważył się przez nie spojrzeć.Był to mniejszy pokój, pełen telewizyjnych ekranów, a przed każdym – było ich tuzin lub więcej – siedzieli mężczyzna lub kobieta, wpatrzeni w ekran, rejestrując uwagi na magnetofonach.Zmieniali kolejne sceny; nigdy na dwóch ekranach nie pojawił się ten sam obraz.Obrazy zdawały się mieć ze sobą mało wspólnego.Jeden przedstawiał sklep, w którym dziewczyna ubrana jak April Horn demonstrowała domowe zamrażarki.Drugi to była seria ujęć kuchni.Burckhardt zauważył mgnienie czegoś, co wyglądało jak kiosk z papierosami w biurze.Było to zastanawiające i Burckhard z rozkoszą zostałby, żeby rozwikłać zagadkę, ale panował tam za duży ruch.Istniało niebezpieczeństwo, że ktoś spojrzy w ich stronę albo wejdzie i znajdzie ich.Trafili do następnego pomieszczenia.Było puste.Wyglądało jak gabinet, wielki i dostatni, a na środku stało zaśmiecone papierami biurko.Burckhardt przyjrzał się im, z początku przelotnie, potem, kiedy treść jednego przykuła jego uwagę, z fascynacją pełną niedowierzania.Chwycił arkusz leżący na wierzchu, przejrzał go, potem drugi, a Swanson gorączkowo przeszukiwał szuflady.Burckhardt zaklął z niedowierzaniem i upuścił dokument na biurko.Swanson, ledwie to dostrzegając, pisnął ze szczęścia:–Patrz! – Wyjął z biurka broń.– W dodatku nabita!Burckhardt stał nad nim, usiłując zrozumieć to, co przeczytał.Potem, kiedy słowa Swansona do niego dotarły, oczy mu zaiskrzyły.–Brawo! – powiedział.– Zabieramy to [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|