[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Shannahan, zajmiesz się bagażem doktora.Bussell, ty pójdziesz ze mną.Zegar wybił właśnie kwadrans i ostatnie uderzenie zawisło w powietrzu, oczekując jakby na nadejście połowy godziny.Jack wydawał polecenia.–Proszę położyć kuferek tu z przodu.Panie Ricketts, niech pan usiądzie teraz na kuferku.Doktorze, pan niech siada tutaj i opiekuje się wiolonczelą.Świetnie.Ruszamy.Obie naprzód i nie chlapać.Po chwili łódź dotarła do „Sophie".Rzeczy doktora razem z ich właścicielem powędrowały przez lewą burtę na pokład.Chodziło o to, by bez zbędnych ceremonii Maturin bezpiecznie znalazł się na okręcie.Marynarze mieli bardzo niskie mniemanie o szczurach lądowych i woleli, by doktor nie wspinał się sam nawet na niziutką burtę brygu.Jack zaprowadził swego gościa do kabiny.–Proszę uważać na głowę – ostrzegł.– To niewielkie pomieszczenie należy do pana.Proszę się tutaj rozlokować tak wygodnie, jak to możliwe.Myślę, że wybaczy mi pan skromne powitanie, ale muszę już wracać na górę.Wyszedł na pokład i zapytał:–Panie Dillon, czy wszystko w porządku?–Wszystko w porządku, sir.Zgłosiło się dwanaście statków handlowych.–Bardzo dobrze.Proszę wystrzelić dla nich z działa i postawić żagle.Wierzę, że uda nam się wyjść z portu na samych bramslach, jeśli utrzymają się resztki bryzy.Obyśmy tylko minęli przylądek, dalej brzeg nie będzie już nas zasłaniał.Może pan stawiać żagle.Potem wachty morskie.To był naprawdę długi dzień, prawda, panie Dillon?–Bardzo długi, sir.–W pewnym momencie pomyślałem, że chyba nigdy się nie skończy…ROZDZIAŁ TRZECIGdy zabrzmiały dwie szklanki porannej wachty, „Sophie" żeglowała spokojnie na wschód, dokładnie wzdłuż trzydziestego dziewiątego równoleżnika.Wiatr wiał z trawersu, lekko od rufy, lecz płynący pod bramslami bryg pochylał się bardzo nieznacznie.Z powodzeniem mógłby nieść i bombramsle, gdyby wlokące się w bezładnej grupie na zawietrznej statki handlowe nie zmuszały do żeglugi w iście ślimaczym tempie.Zapewne obawiały się, iż mogłyby przypadkowo zahaczyć o przecinane linie południków…Niebo było wciąż szare i trudno było powiedzieć, czy jest zupełnie czyste czy pokryte wysoko chmurami.Morze miało już jednak ową szczególną, perłową barwę, bardziej kojarzącą się z dniem niż z nocą.Wybrzuszone powierzchnie marsli lśniły, jakby wypolerowane odbitym od wody światłem.–Dzień dobry – odezwał się Jack do żołnierza piechoty morskiej pełniącego wartę u drzwi.–Dzień dobry – odpowiedział żołnierz, salutując.–Dzień dobry, panie Dillon.–Dzień dobry, sir.– Porucznik dotknął kapelusza.Aubrey rozejrzał się dookoła, sprawdzając stan pogodyi ustawienie żagli.Przez chwilę ważył w myślach prawdopodobieństwo ładnego przedpołudnia.Po zaduchu panującym w kabinie z przyjemnością wdychał świeże, czyste powietrze.Podszedł do relingu, stanął przy pustej o tej porze dnia siatce na hamaki i spojrzał w stronę eskortowanych jednostek.Wszystkie były na swoim miejscu, stłoczone na niewielkiej przestrzeni.To, co początkowo wziął za odległą latarnię rufową lub zaskakująco wielkie światło topowe, okazało się Saturnem, zawieszonym nisko nad horyzontem i zaplątanym w takielunek któregoś ze statków konwoju.Nieco dalej, po nawietrznej, kilka sennych mew kołysało się ociężale nad dziwnie pomarszczoną w tym miejscu wodą – ławica sardynek, sardeli lub małych garbatych makreli… Delikatne skrzypienie bloków, naprężone liny, wypełnione wiatrem żagle, pochylony pokład i zakrzywiona lekko linia dział – wszystko to sprawiło, że sercem Jacka zawładnęło dziwne uniesienie.Niewiele brakowało, a z radości podskoczyłby wysoko.–Panie Dillon – powiedział, z trudem powstrzymując się, by nie uściskać swego porucznika.– Po śniadaniu przeprowadzimy zbiórkę załogi.Zastanowimy się też, jak ich zakwaterować i podzielić na wachty.–Tak jest, sir.Na razie rzeczy nowych leżą przy szóstkach i siódemkach.Nie zostali jeszcze rozlokowani.–Przynajmniej mamy teraz na pokładzie sporą liczbę ludzi.Możemy bez trudu prowadzić walkę równocześnie na obu burtach, na co niewiele okrętów liniowych może sobie pozwolić… Jednakże ci nowi przysłani z „Burforda" nie bardzo mi się podobają.Dziwnie wielu wśród nich to ludzie Lorda Majora.Nie ma chyba między nimi nikogo z załogi,,Charlotte".–Jest jeden.Łysy, z czerwoną chustką dookoła szyi.Był w wachcie żaglowej fokmasztu.Wydaje się wciąż oszołomiony i ogłupiały.–To rzeczywiście smutne… – Jack pokręcił głową.–Tak – zgodził się James Dillon.Oczy porucznika patrzyły w próżnię.Znów ujrzał strzelający w niebo słup ognia, płonący od linii wodnej do szczytu masztów okręt liniowy pierwszej klasy, z ośmiuset ludźmi na pokładzie.– Odgłosy pożaru słychać było wtedy na milę lub więcej – zaczął opowiadać przyciszonym głosem.– Co jakiś czas olbrzymia płachta ognia ulatywała w górę, trzaskała i łopotała jak gigantyczna flaga.Pamiętam tamten poranek… Tak samo spokojny jak dzisiaj.Było może tylko odrobinę później…–Rozumiem, że był pan w pobliżu? Czy wiadomo, co mogło być przyczyną pożaru? Ludzie mówią o jakiejś diabelskiej maszynie wniesionej na pokład przez opłaconych przez Boneya Włochów.–Z tego, co słyszałem, pewien głupiec pozwolił, by siano składowano na półpokładzie, blisko ognia dla dział sygnałowych.Wszystko zapaliło się gwałtownie i od płomienia w mgnieniu oka zajął się cały grotżagiel.Pożar wybuchł tak nagle, że nie zdążyli podebrać gejtaw.–Czy udało wam się uratować kogoś z.załogi?–Tak, kilku ludzi.Podjęliśmy z wody dwóch żołnierzy piechoty morskiej i artylerzystę z baterii rufowej, który był bardzo poparzony.Wyłowiono bardzo niewiele osób, trochę ponad sto.Tak mi się zdaje.To nie była zbyt udana akcja ratunkowa, z pewnością nie.Można było zdziałać znacznie więcej, lecz łodzie ratunkowe trzymały się z daleka [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.