[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Gdzie też ojciec tak długo siedzi? – odezwała się pani Cratchit – i twój brat, Tiny Tim? A Marta zeszłorocznej Wigilii przyszła o pół godziny wcześniej.– Oto jest Marta, mateczko – odpowiedziała dziewczyna, która w tej właśnie chwili weszła do pokoju.– Bóg z tobą, drogie dziecko! Jakże późno przychodzisz! – rzekła pani Cratchit, całując córkę a równocześnie zdejmując z niej szal i kapelusz.– Miałyśmy wiele roboty - odparła dziewczyna—na dziś trzeba było wykończyć ją, mamo.– Wszystko już dobrze, skoro jesteś – rzekła pani Cratchit.– Usiądź przy kominku, drogie dziecko, ogrzej się.– Ojciec idzie – odezwało się dwoje najmłodszych dzieci, które zawsze trzymały się razem –schowaj się, Marto, schowaj się!Marta ukryła się, a po chwili wkroczył uroczyście do pokoju Bob, ojciec.Długi szal zwieszał się z szyi, znoszone zaś okrycie było w wielu miejscach połatane i powycierane szczotką, aby ratować jakoś przyzwoity pozór.Na jego barkach siedział Tiny Tim.Biedny Tiny Tim.W rączkach miał kule do podpierania, a jego członki opasywały metalowe taśmy, które utrzymywały go na słabych nóżkach.– Gdzie nasza Marta? – zapytał Bob Cratchit, rozglądając się po pokoju.– Nie przyjdzie – odrzekła pani Cratchit.– Nie przyjdzie? – powtórzył Bob, tracąc humor.Był w tak dobrym nastroju, że w drodze z kościoła do domu dziarsko galopował, udając konia dla Tiny Tima, który był tym zachwycony.– Nie przyjdzie? – powtórzył raz jeszcze z żalem.– Nie spędzi z nami wieczoru wigilijnego? Marta nie chciała dłużej sprawiać ojcu przykrości.Wyszła z ukrycia i otoczyła rękoma jego szyję.Dwoje małych Cratchitów zajęło się Tiny Timem i zaprowadziło go do kuchni, aby pokazać mu, jak się gotuje świąteczny budyń.– Czy mały Tim dobrze się sprawował? – zapytała matka, gdy już nażartowała się do syta z łatwowierności Boba.– Bardzo dobrze – odrzekł Bob.– To złote dziecko.Nie wiem, jak to się dzieje, może to z powodu przesiadywania w samotności, robi się teraz marzycielem i wymyśla dziwne rzeczy.Dziś, gdy wracaliśmy do domu, powiedział mi, że wszyscy ludzie w kościele zwrócili na niego uwagę dlatego, ponieważ jest kaleką i że kalectwo jego powinno im w dniu Bożego Narodzenia przypomnieć Boga, który sprawił, iż chromi chodzili, a ślepi widzieli.Głos Boba drżał, gdy wymawiał te słowa.Dodał, że Tiny Tim z każdym dniem nabiera sił i energii.Tymczasem dało się słyszeć stukanie kul o podłogę i po chwili do pokoju wrócił mały Tim, któremu pomagało rodzeństwo.Bob zawinął teraz rękawy surduta i wziął się do przygotowania z jałowcówki i cytryn czegoś w rodzaju grogu.Mieszaninę tę rozgrzewał przy ogniu kominka, aby ją doprowadzić do właściwej temperatury.Gdy Bob był zajęty tą ważną czynnością, Piotr w towarzystwie dwójki najmłodszego rodzeństwa wybrał się po gęś, którą niebawem w uroczystym pochodzie wniósł do pokoju.Powstał taki hałas, jak gdyby gęś była najrzadszym ze wszystkich ptaków – upierzonym dziwem, przy którym nawet czarny łabędź byłby czymś zwyczajnym.Istotnie, była ona rzadkim zjawiskiem w tym domu.Pani Cratchit grzała przy kominku zawczasu przygotowany sos, Piotr z ogromnym zapałem przysmażał kartofle, Belinda słodziła kompot z jabłek, Marta ścierała kurz z ogrzanych talerzy, Bob wziął na ręce Tiny Tima i posadził go przy stole obok siebie w najwygodniejszym miejscu.Dwoje małych Cratchitów przystawiło krzesła do stołu; żadne z nich nie zapomniało o sobie i, zająwszy swoje miejsca, powsadzały w buzie łyżki, czekając na gęś.Wreszcie wniesiono potrawy i odmówiono modlitwę.Potem wszyscy zamilkli, wstrzymując oddech w piersiach.Pani Cratchit, przyjrzawszy się doświadczonym okiem ostrzu noża, zabrała się do dzielenia ptaka.Gdy dokonała dzieła, dokoła stołu rozległ się radosny szmer i nawet Tiny Tim, ośmielony przez dwoje małych Cratchitów, uderzył trzonkiem noża o stół i zawołał słabym głosikiem:– Wiwat!Chyba jeszcze nigdy na świecie nie było takiej gęsi.Bob zapewniał, iż uważa to za niemożliwe, aby w ogóle kiedykolwiek upieczono tak smaczną gęś.Jej delikatne mięso, jej wielkość i taniość były przedmiotem ogólnego podziwu.Z dodatkiem kompotu jabłecznego i przysmażonych kartofli stanowiła ona świetne danie dla całej rodziny.Gdy pani Cratchit zauważyła jedną małą kosteczkę pozostawioną na półmisku, oświadczyła, że przecież nie wszystko zostało spożyte! A każdy z biesiadników jadł, ile chciał! Najlepszym tego dowodem byli malcy, policzki ich bowiem świeciły się od tłuszczu.Teraz Belinda zmieniała talerze, a pani Cratchit poszła przynieść smakowity deser.Nie mogła tego zrobić przy świadkach, gdyż zanadto była przejęta i niespokojna.A nuż budyń się nie udał? Wyobraźmy sobie, że przy wyjmowaniu z piecyka rozpadł się w kawałki! Lub że złodziej wśliznął się do kuchni i ukradł, podczas gdy raczono się gęsią! Na tę myśl dwoje małych Cratchitów pobladło z przerażenia.W ogóle dopuszczano przez chwilę wszelkie możliwe okropności.Halo – chmura pary! Budyń wyjęty z naczynia.Co za przyjemny zapach bije z serwety, w którą go zawinięto.Mieszanina apetycznych woni.Przypominają one trochę kuchnię, trochę piekarnię, a odrobinę pralnię.Takie aromaty wydawał z siebie ów budyń.Wreszcie do pokoju weszła pani Cratchit, wzruszona, ale dumna i uśmiechnięta, niosąc przed sobą budyń, wyrośnięty i duży, oświetlony płomykami zapalonego rumu, ze świąteczną gałązką świerku, wetkniętą w sam środek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.