[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Twarz miał wykrzywioną wściekłością i jakąś ekstatyczną męką.Jego cień przemknął po dachu i opuścił się pomiędzy wagony.Rozległ się zgrzyt i nasz wagon drgnął, a potem zatrząsł się przy dźwięku rozdzieranego metalu.– Rozłączył wagony! – krzyknąłem.Wagon Nicodemusa zaczął się oddalać od nas, a nasz zwolnił.Szpara pomiędzy nimi powiększała się.– Goń go! – krzyknął Sania.– Mnie nic nie będzie!Michael bez chwili wahania rzucił się przed siebie.Marcone, pozbywszy się karabinu, popędził do skraju wagonu i też skoczył.Młócąc ramionami w powietrzu, z trudem wylądował na oddalającym się wagonie.Ja zrobiłem to samo.Wyobraziłem sobie, jak nie trafiam i spadam na tory tuż przed odłączonymi wagonami, które mimo że pozbawione napędu, mogłyby mnie zabić, tocząc się siłą bezwładu.Odrzuciłem strzelbę Marconego i skoncentrowałem siłę woli na swoim kiju.Odepchnąłem się nogami i już w powietrzu wystawiłem kij za siebie, krzycząc:– Forzare!Siła odrzutu pchnęła mnie do przodu.Prawdę mówiąc, trochę za daleko do przodu.Wylądowałem bliżej Nicodemusa niż Michael i Marcone, ale przynajmniej ja jeden nie byłem zmuszony pełzać, gramoląc się u jego stóp.Michael zbliżył się i stanął koło mnie.Po chwili Marcone zrobił to samo.W obu dłoniach trzymał pistolety automatyczne.– Chłopak nie jest zbyt szybki, co, Michael? – odezwał się Nicodemus.– Sadzę, że to ty jesteś właściwym przeciwnikiem.Wydajesz się mniej doświadczony, niż mógłbyś być, ale trudno znaleźć kogoś z ponad trzydziesto – czy czterdziestoletnią praktyką, a co dopiero mówić o dwudziestu wiekach.No i nie tak utalentowany jak Japończyk, ale takich jest niewielu.– Oddaj Całun, Nicodemusie! – zawołał Michael.– Nie należy do ciebie.– Ależ należy – zapewnił Nicodemus.– Nie zdołacie mnie powstrzymać.A kiedy już skończę z tobą i z magiem, wrócę do chłopaka.Trzech Rycerzy w jeden dzień, oto jak będzie.– To kiepski kalambur – mruknąłem.– Trzech Rycerzy i jeden mag, czy aby naprawdę tak?– Ciebie przynajmniej nie zignorował zupełnie – odpowiedział Marcone.– Czuję się obrażony.– Hej! – krzyknąłem.– Nick, mogę cię o coś zapytać, stary?– Pytaj, magu.Kiedy zaczniemy walczyć, nie będziesz już miał wielu okazji.– Dlaczego? – spytałem.– Słucham?– Dlaczego? – powtórzyłem.– Dlaczego, do cholery, to robisz? Rozumiem, że ukradłeś Całun, bo potrzebowałeś akumulatora.Ale po co zaraza?– Czytałeś Objawienie świętego Jana?– Ani kawałka – przyznałem.– Ale nie dam się nabrać, że naprawdę myślisz o Apokalipsie.Nicodemus pokręcił głową.– Oj, Dresden, Dresden.Apokalipsa, o której mówisz, to żadne wydarzenie.Przynajmniej żadne konkretne wydarzenie.Jestem pewien, że któregoś dnia nastąpi prawdziwa apokalipsa i będzie koniec, ale wątpię, żeby to wydarzenie miało ją rozpętać.– Więc dlaczego to robisz?Nicodemus przyglądał mi się uważnie przez chwilę, zanim się uśmiechnął.– Apokalipsa to stereotyp myślowy – powiedział.– Przekonanie.Rezygnacja wobec nieuchronności.Rozpacz na przyszłość.Śmierć nadziei.Michael odezwał się cicho:– A przy tym więcej jest cierpienia.Więcej bólu.Więcej rozpaczy.Moc zyskuje świat podziemny i jego sługi.– Właśnie – potwierdził Nicodemus.– Mamy przygotowaną grupę terrorystów, którym przypisze się zarazę.Zrobi się zamieszanie: potępienie, protesty, powszechna wrogość.I tego rodzaju rzeczy.– O krok bliżej – dopowiedział Michael.– Tak on widzi postęp.– Lubię myśleć o tym w kategoriach zwykłej entropii – odparł Nicodemus.– Jedyną zagadką dla mnie jest to, dlaczego występujecie przeciwko mnie? Świat zmierza w takim kierunku, Rycerzu.Wszystko się rozpada.Wasz opór jest bezsensowny.W odpowiedzi Michael dobył miecza.– Ach – powiedział Nicodemus – oto elokwencja.– Zostań – rzucił mi Michael.– Nie rozpraszaj mnie.– Michael.– Powiedziałem.Zbliżył się do Nicodemusa.Nicodemus niespiesznie wyszedł mu naprzeciw.Lekko skrzyżowali miecze, po czym podnieśli je w geście salutu.Nicodemus zaatakował, a Amoracchius rozbłysnął jasnym światłem.Zaczęli wymieniać szybkie ciosy i pchnięcia.Rozdzielali się i zwierali znowu, obchodząc się wkoło.Obaj wychodzili z tego bez draśnięcia.– Wygląda, że ciężki postrzał go nie przekonał – odezwał się Marcone do mnie ściszonym głosem.– Rozumiem, że miecz Rycerza może go uszkodzić?– Michael tak nie uważa – odparłem.Marcone spojrzał na mnie zdziwiony.– Więc po co z nim walczy?– Ponieważ to konieczne – stwierdziłem.– Wiesz, co myślę? – spytał Marcone.– Myślisz, że powinniśmy przy pierwszej okazji strzelić Nicodemusowi w plecy, a Michael niech go poćwiartuje.– Otóż to.Wyciągnąłem rewolwer.– Dobra.W tym momencie płonące ślepia dziewczyny-demona Deirdre pojawiły się w odległości kilku wagonów przed nami.Zbliżała się pędem.Mignęła mi w skoku na nasz wagon.Wciąż była gęsto pokryta łuską i miała tę samą fryzurę diabła tasmańskiego.Teraz jednak dodatkowo w dłoni ściskała miecz.– Michael! – krzyknąłem.– Za tobą!Michael odwrócił się i uchylił na bok przed pierwszym atakiem Deirdre.Jej włosy śmignęły za nim i owinęły się wokół rękojeści jego miecza.Zadziałałem bez zastanowienia.Zerwałem miecz Shira z pleców i z okrzykiem „Michael!” rzuciłem mu go.Michael nawet nie odwrócił głowy.Wyciągnął rękę, złapał drewnianą pochwę i machnięciem uwolnił od niej miecz.Ostrze Fidelacchiusa zapłonęło własnym światłem.Płynnym ruchem Michael zamachnął się drugim mieczem i odciął włosy oplatające mu ramię, a Deirdre zatoczyła się w tył.Nicodemus znów przypuścił atak, a Michael stanął na wprost niego, wznosząc okrzyk:– O Dei! Lava quod est sordium! Oczyść, co nieczyste, Boże! Teraz znów parł do przodu, miecze szczękały [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|