[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mike podążał za Earlem aż do biurowca Buxley Oil i zakładów rafineryjnych; teraz Earl poruszał się bez pośpiechu, co zdecydowanie ułatwiało policjantowi zadanie.Nie miał zielonego pojęcia, co można tu robić o tej porze nocy, ale skoro przyszedł tu Earl, zapewne Ben i morderca też byli w okolicy.Mike pamiętał o ostrzeżeniu przyjaciela, który poinformował go, co zrobi zabójca, jeśli Ben nie przyjdzie sam.Nie powstrzymało go to przed przyjazdem tutaj, ale podkradał się teraz bardzo ostrożnie.Samochód zostawił przed zakrętem na drogę dojazdową do rafinerii, żeby nie można go było dostrzec, a resztę dystansu, czyli kilka kilometrów, pokonał truchtem.Uważał, żeby nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, jednak gdy usłyszał pierwsze strzały, machnął ręką na względy ostrożności.Musiał się tam znaleźć, i to jak najszybciej, ponieważ ktoś strzelał.Znał Bena na tyle dobrze, żeby nie mieć wątpliwości, że to nie on.Mike wspiął się na wzgórze i podążył na parking.Szybko znalazł samochód Bena – był jedynym autem na parkingu.Podbiegł do niego i zajrzał do środka.Nikogo nie było.Odwrócił się w stronę kompleksu Buxley Oil.Gdzie on jest, do cholery jasnej?!Usłyszał kolejny strzał, a potem jeszcze jeden.Z pewnością dochodziły z terenu zakładów.Strzelec nie znajdował się daleko.Mike pobiegł w kierunku rafinerii, wyjmując pistolet z kabury.Choć raz był zadowolony, że zamienił swój stary bren ten na skromniejszy sig sauer, taki sam, jaki podarował Benowi.Bren wyglądał w ręku groźniej, ale był niewygodny do noszenia i mniej przydatny w gorących sytuacjach.Sig sauer był równie bajerancki, równie drogi i równie groźny.I znacznie poręczniejszy.Wokół panowały egipskie ciemności.Mike zdał sobie sprawę, jak łatwo tu stracić orientację.Wąskie kominy buchały krótkimi płomieniami ognia i kłębami dymu, nad zbiornikami z ropą unosiła się para, zmniejszając widoczność.Był odcięty od jakiegokolwiek źródła światła.Srebrne ściany wydawały się zacieśniać wokół niego, obejmując go swymi czarnymi cieniami.Mike otrząsnął się.Weź się w garść, mruknął.Znajdź Bena, znajdź Earla, dzieciaka i zabierz ich stąd.A przy okazji nie daj się zastrzelić.Musiał założyć, że Ben żyje, a jeśli tak, to na pewno znajduje się w trudnej sytuacji.Zabójca był uzbrojony, a on nie.Potrzebował pomocy.Mike zdecydował się podjąć ryzyko i krzyknąć.Ostrzegłby w ten sposób mordercę, ale dałby również znać Benowi, że tu jest.Jeśli prawnik jest w pobliżu, podbiegnie do niego.A nawet jeśli znajduje się gdzieś dalej, dowie się przynajmniej, że nie jest już sam.– Ben! – krzyknął z całych sił.Czekał na odpowiedź, ale nic nie usłyszał.Przeciwnie, wydało mu się, że cisza stała się teraz niemal namacalna.Spróbował jeszcze raz.– Ben! – Gdzieś za nim, z lewej strony, odezwało się echo.Echo? Nie.Skrzypnięcie żwiru.Krok.Ktoś.– Ben? – Wciąż nic.Może nie chciał zdradzać swojej pozycji.Lecz gdyby był blisko niego, na pewno by się odezwał.Mike założył więc, że to był Ben.A jeśli nie Ben.Mike ruszył biegiem, szukając schronienia.Schował się pod drabiną.Wciąż nic nie mógł dojrzeć w przejściu, z którego dobiegł dźwięk.Zdawało mu się tylko? Czy to ciemność i cisza zaciskały wokół niego swoje macki?Boże święty, szepnął.Przecież masz być zawodowcem, twardym gliną co oznacza, że nie możesz się bać.Nawet jeśli jest ciemno, jeśli nic nie widzisz, a jakiś maniak podkrada się do ciebie z pistoletem w ręku.Nie masz prawa się bać!A jednak się bał.Nie bez powodu.Mike wycofał się do wąskiego przejścia.Natknął się na zbiornik w kształcie miski, ustawiony trzy stopy nad ziemią.Kucnął pod nim, rozglądając się na wszystkie strony.Znajdował się teraz w innej części rafinerii, na niedużym placyku z jednym wylotem z boku.Co za cholerny mrok! Jak miał cokolwiek zrobić, skoro nic nie widział?Nie, nie mógł nic zdziałać w tej ciasnocie.Ruszył bardzo wolno, aż minął narożnik.Gaśnica uderzyła go w głowę tak niespodziewanie, że nawet nie zdążył zarejestrować, co się stało, a tym bardziej cokolwiek zdziałać.Trafiła go w twarz; świat zawirował mu przed oczyma.Zatoczył się do tyłu i zatrzymał na jakiejś metalowej konstrukcji.Pękała mu głowa, nie był w stanie wykonać żadnego ruchu.Gaśnica znów spadła mu na głowę, tym razem na ciemię.Upadł do przodu, bo nic innego nie mógł zrobić.Klęczał, opierając się na rękach.Nie daj się, mówił do siebie.Gdy stracisz przytomność, Ben nie będzie miał z ciebie żadnego pożytku.Nie daj się.Nie miał jednak szans.Gdy gaśnica trafiła go po raz trzeci, pod wpływem ciosu upadł plackiem na ziemię.Mrok, w którym tonęła rafineria, stał się mrokiem zrodzonym w jego własnym mózgu.– Ben.– szepnął ledwie słyszalnym głosem, po czym stracił przytomność.Rozdział 50– Mam twojego kumpla!Ben zamarł, oparty o srebrzysty zbiornik.– Słyszysz mnie? Mam twojego kumpla.Zabijam go.Powoli.Ben zaklął pod nosem.Wyskoczył spod zbiornika, rozglądając się uważnie wokół.Jak mogło do tego dojść? Przecież kazał Earlowi zostać w samochodzie.– Ale mi się trafiło – krzyknął Armstrong.– Złapałem glinę!Ben podniósł gwałtownie głowę.Co.?– Porucznik Mike Morelli, Wydział Policji w Tulsie.Mike? Jak się tutaj dostał? Jak go znalazł?– Policjant.No, no, no.– Ben usłyszał głuchy łoskot, jakby coś ciężkiego upadło na ziemię.– Oto twoja dola, poruczniku.Ben zadrżał, usłyszawszy huk wystrzału.Odezwał się nad nim, gdzieś po lewej stronie.Zorientował się, że Armstrong wrócił na platformę, na której rozpoczęła się ta skomplikowana zabawa w kotka i myszkę.– Mówiłem ci, Kincaid, że jeśli nie przyjdziesz sam, wszyscy umrą a ja nie zwykłem rzucać słów na wiatr.Lodowate ciarki przeszły Benowi po plecach.– Nie martw się.Jeszcze żyje.Nie lubię się spieszyć.Jeszcze możesz mu pomóc.Ben wyszedł na otwarty teren.– Czego chcesz?– Dobrze wiesz, czego chcę – odrzekł Armstrong.– Chodź tu.Chodź tu, albo poczęstuję kulką tego durnego glinę.Ben zbliżył się do drabiny.Nie wiedział, co robić.Rozważał w myślach wszystkie potencjalne rozwiązania sytuacji.Nie mógł tak po prostu siedzieć w ukryciu i pozwolić, żeby ten szaleniec zabił Mike’a, a Tyrone wykrwawił się na śmierć.Z drugiej strony, jeśli stanie przed Armstrongiem, ten zapewne go zastrzeli.Pozostałą dwójkę najprawdopodobniej też.Ten facet zabijał z zimną krwią już tyle razy, że z całą pewnością pozwoli im żyć tylko do momentu, gdy odzyska scyzoryk.Sytuacja była patowa; cokolwiek zrobi, zawsze będzie źle.Nie mógł jednak uciec, zostawiając Mike’a i Tyrone’a w rękach tego potwora.Powoli, z grymasem na twarzy podszedł do drabiny i zaczął się wspinać.Po kilku chwilach znalazł się na górze.Szedł pomostem z namysłem, czujnie, gotów na wszystko.Był prawie w połowie drogi, gdy dojrzał Armstronga, który czekał z pistoletem wycelowanym dokładnie w głowę Bena.– Nie zatrzymuj się – warknął.Mówił ochrypłym głosem; ręka trzymająca pistolet drżała.Ben czuł, że ten szaleniec ma nerwy napięte do granic wytrzymałości.Polowanie trwało zbyt długo i miał już dość [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.